Teksty.

polskiejutro.com, 14.06.2005

historia

http://www.polskiejutro.com/art/a.php?p=162historia

PRZYCZYNY I PRZEBIEG BOJÓW O LWÓW I MAŁOPOLSKĘ WSCHODNIĄ W R. 1918-1919

Dr Władysław Filar

"Młody obrońca" - obraz Wojciecha Kossaka.

Największymi bohaterami walki o Lwów były "lwowskie orlęta", młodzież i prawie dzieci. Nieletni chłopcy i nieletnie dziewczęta. Ich zapał pociągnął starszych i podtrzymywał w zwątpieniu.

Wieloletnie spory ukraińsko-polskie o odbudowę i otwarcie Cmentarza Obrońców Lwowa (bo taka jest jego prawidłowa nazwa) są na ogół spłycane przez media, które nie sięgają do niedawnej przecież historii konfliktu, który doprowadził m.in. do walki o Lwów w 1918 roku. Dlatego przedstawiamy poniżej opracowanie dr. Władysława Filara, zamieszczone w "PRZEWODNIKU PO CMENTARZU OBROŃCÓW LWOWA", wydanym staraniem i nakładem Straży Mogił Polskich Bohaterów we Lwowie w 1938 roku, w dwudziestą rocznicę tamtych wydarzeń (red. PJ).

W lutym w roku 1918 zawarli przedstawiciele Niemiec i Austrii z naddnieprzańskimi Ukraińcami, pokój w Brześciu Litewskim. Ze strony Austrii podpisał go austriacki minister spraw zagranicznych, pochodzący ze zniemczonej, czeskiej rodziny, Czernin.

W warunkach tego pokoju Niemcy i Austria odstępowały Ukraińcom nie tylko odebrane Rosji Podlasie i Ziemię Chełmską, które przez wieki wchodziły w skład Państwa Polskiego, nawet gdy jego część była pod zaborem rosyjskim - ale ponadto tajnym traktatem, o którego treści sekretnej Polacy szybko przez Czechów zostali poinformowani, zobowiązała się Austria odłączyć wschodnią Galicję, jako autonomiczną jednostkę od reszty kraju i oddać w niej rządy Rusinom galicyjskim.

W odpowiedzi na traktat brzeski dawna karpacka brygada legionów, pod dowództwem brygadiera Józefa Hallera, oderwała się od armii austriackiej i pod Rarańczą częściowo przebiła się przez front austriacki, aby przez Rosję, Murmańsk i Francję dojść kiedyś do wolnej już Polski.

Równocześnie społeczeństwo polskie, bez różnicy przekonań politycznych, uznało pokój brzeski za krzywdę, za nowy, czwarty rozbiór swej ojczyzny, za austriacko-niemiecką prowokację. Mimo obostrzonego stanu wojennego w Galicji, fala protestu wypłynęła na ulice miast i wsi. Zaprzestały pracy biura urzędów, szkoły i sklepy. Pociągi kolejowe stanęły w polu lub nie wyruszyły z dworców, aż do ukończenia manifestacji. Wojsko i policja wobec woli zdecydowanych na wszystko milionów Polaków galicyjskich, okazały się bezsilne.

Najuroczyściej i najtłumniej zamanifestował Lwów dnia 18 lutego 1918 roku. Traktat brzeski, który zresztą nie przyniósł Austriakom żadnego pożytku, gdyż Ukraina naddnieprzańska, sama do pewnego stopnia wygłodzona, nie dostarczyła im spodziewanych środków żywności, otworzył ostatecznie oczy nawet najupartszym wśród Polaków zwolennikom niemiecko-austriackiej orientacji.

Równocześnie jednak przekonali się wszyscy, że upadek i rozkład Austrii jest nieuchronny i bliski i że Niemcy, jej więcej dyktator niż sprzymierzeniec, muszą niebawem załamać się gospodarczo i militarnie. Dlatego zawczasu poczęto myśleć o objęciu rządów w b. Galicji, zamierzając przy tym przyznać w niej Rusinom większe nawet prawa, niż je za rządów austriackich posiadali.

Dla uregulowania spraw galicyjskich powstała z siedzibą na razie w Krakowie, "Polska Komisja Likwidacyjna", złożona z polskich posłów do sejmu galicyjskiego i parlamentu austriackiego i innych wybitnych Polaków. Już wtedy Polacy usiłowali z przedstawicielami Rusinów, przebywającymi w Wiedniu, ułożyć "modus vivendi". Rusini jednak grali na zwłokę i poza plecami Polaków intrygowali z rządem austriackim. Nie mogąc się z nimi dogadać, Polska Komisja Likwidacyjna, oparta o polski rząd warszawski, objęła na razie rządy w Krakowie, z tym, że w najbliższej przyszłości miała się przenieść do Lwowa. Z wyjątkiem austriackich władz wojskowych, które usunięto, pozostała w zachodniej Galicji ta sama administracja, ci sami urzędnicy Polacy, to samo ustawodawstwo. Tylko komendę nad wojskiem, teraz już polskim, objął legionista płk Bolesław Roja. Siła zbrojna jemu podległa była jednak więcej niż skromna.

Miał pod sobą Roja zaledwie garść legionistów i tych byłych austriackich oficerów i żołnierzy, którzy w zrozumieniu powagi chwili, stanęli do dyspozycji i do obrony Państwa Polskiego, zagrożonego przez okupantów i anarchiczne jednostki. Na powszechny pobór wojskowy nie można się było w ówczesnych warunkach odważyć.

Pod koniec października 1918 roku Polska Komisja Likwidacyjna, urzędująca tymczasowo w Krakowie, wysyłała właśnie swych przedstawicieli do Lwowa dla objęcia tam władzy, a nawet wyprawiła ich już w drogę, gdy doszła ją w pierwszej chwili nieprawdopodobna wiadomość, że Rusini w nocy z 31 października na 1 listopada opanowali niespodziewanie Lwów i niemal wszystkie miasta i miasteczka małopolskie, poczynając od leżącego nad Sanem Przemyśla.

Wiadomość o tym wypadku zatrzymała wysłanników Komisji w Przemyślu, zajmowanym właśnie przez Rusinów.

Gdy Polska w niewiele godzin później dowiedziała się o zamachu ruskim we Lwowie, wieść o tym przede wszystkim zdziwiła ludzi, w stosunkach małopolskich nie orientujących się. My nawet, znający je lepiej, argumentowaliśmy dość naiwnie: - Czegóż chcą od nas Rusini małopolscy? Jakie są ich prawa w tej odwiecznie polskiej ziemi? Przecież dawne Grody Czerwieńskie, a obecna Małopolska Wschodnia, według najstarszego ruskiego kronikarza, Nestora, rzekomo mnicha kijowskiego, dopiero w roku 981 zostały odebrane Polsce, bo Mieszkowi I przez Włodzimierza, księcia kijowskiego. Te zaś Grody czyli Ziemia Czerwieńska, kiedy jeszcze nie istniał Lwów, ani Chełm, ani Trembowla, ani Włodzimierz Wołyński, a może tylko sąsiedni Chełmowi Czerwień, Przemyśl i Bełz, aż do czasów Włodzimierza, księcia kijowskiego, zamieszkałe były nie przez plemię ruskie, ale lechickie czyli polskie, spokrewnione z Wiślanami, Polanami, Ślęzanami i najbliższymi ich sąsiadami, Mazowszanami.

Dopiero pod panowaniem książąt ruskich i to nienieprzerwanym, polskie plemię Ziemi Czerwieńskiej do pewnego stopnia zruszczyło się. Przetkało się bowiem Rusinami naddnieprzańskimi, uciekającymi przed Tatarami no Zachód, na pogranicze Polski, a może nawet pod jej opiekę, w czasie gdy nieszczęśliwi książęta ruscy, wojujący między sobą, oślepiający się i mordujący wzajemnie, byli sługami chanów tatarskich. Przedostali się tu także z nad Dniepru Rusini przesiedleni przez Jarosława Mądrego, który znów Lachów znad Sanu i Bugu wysiedlił na Naddnieprze.

Wreszcie nieszczęśliwą Ziemię Czerwieńską, co roku rabowaną, paloną i wyludnianą przez Tatarów, przyłączył przed 600 laty do Polski Kazimierz Wielki. Nie zdobył jej bynajmniej, ale posiadł jako najbliższy krewniak i spadkobierca ruskich książąt halicko-włodzimierskich, po wygaśnięciu ich linii, tzn. Piastowiczo-Romanowiczów.

Zająwszy ją jako prawowity następca, bronił jej Kazimierz przed Tatarami, przed pogańskimi Litwinami i przed Węgrami. Wracając ze Lwowa do Polski zostawił Kazimierz w Ziemi Czerwieńskiej jako swego namiestnika Rusina, a przywiązawszy się do zniszczonej krainy i nieszczęśliwego ludu, uszanował jego wiarę, opiekując się obrządkiem wschodnim. Przez 500 niemal lat żyli w tej ziemi pod panowaniem polskim tak Polacy jak Rusini prawie zawsze zgodni, mimo swych różnych języków i wiary, tym bardziej, że kwestia narodowościowa wtedy nie istniała. Żenili się między sobą, polscy panowie ufundowali tutaj więcej cerkwi niż kościołów, a wielu z pośród ruskich wielmożów przyjmowało wiarę rzymskokatolicką. Natomiast żywioł polski nawet napływający z Mazowsza i z Nadwiśla, z braku kościołów i kapłanów ruszczył się. Nikt temu nie zapobiegał, ani nie gorszył się, gdyż jak wspomnieliśmy, kwestia narodowościowa nie istniała, a wyspy polskie zalewała fala ruska nie tyle celowo, jak siłą bezwładnej masy, zasilanej od Wschodu.

Zniszczone napadami tatarskimi i wojnami bratobójczymi książąt ruskich obszary, okalające Grody Czerwieńskie, zagospodarowały się dopiero i wzbogaciły za czasów polskich. Przez Polskę napłynęła tu kultura zachodnia, powstały miasta, które w przeciwieństwie do wschodnich grodów ruskich, będących zbiorowiskiem ludzi poddanych i niewolnych, uzyskiwały organizację miast zachodnich, cieszących się samorządem i wolnością.

Przez pewien czas wrzały tutaj wprawdzie spory religijne między prawosławnymi, innowiercami, unitami i katolikami, ale lud ruski nie był nimi dotknięty. Swarzyła się bowiem tylko szlachta polsko-ruska i mieszczaństwo rozmaitego pochodzenia. Również po rozbiorze Polski, gdy tzw. Galicja przeszła pod panowanie austriackie, przez pół wieku nie było narodowościowego antagonizmu polsko-ruskiego. Językiem potocznym ludu wiejskiego, tak polskiego jak ruskiego pochodzenia, stał się język małoruski, odmienny od wielkoruskiego, białoruskiego, a do pewnego stopnia i od używanego na Naddnieprzu. Inteligencja tak polska jak ruska, mówiła po polsku, a nawet księża ruscy, jeszcze za pamięci naszych ojców, wygłaszali kazania w języku polskim. W tym samym języku uczyli Bazylianie w gimnazjum buczackim, tym bardziej, że między nimi nie brak było Polaków szlacheckiego pochodzenia. Rozbrat między dwoma narodami w Małopolsce Wschodniej wywołali dopiero około roku 1848 Austriacy, opierając się na doświadczeniu, że łatwiej rządzić skłóconymi, niż zgodnymi poddanymi.

Odtąd mimo wszelkich prób ze strony niektórych polskich mężów stanu, jak braci Badenich, Leona Sapiehy itp., rozbrat pogłębiał się, wzajemne niedowierzanie rosło. Tym bardziej, że i Prusacy, aby ułatwić sobie zgnębienie nas w Poznańskiem i na Pomorzu, podżegali przeciw nam Rusinów.

Mimo wszystko, gdy w roku 1918 trup austriacki zaczął się rozkładać, a my na podstawie naszych wiekowych, historycznych i kulturalnych praw, zamierzaliśmy objąć rządy w całej Galicji, gotowiśmy byli do udzielenia nawet bardzo szerokiej autonomii galicyjskim Rusinom, stawiając im oczywiście jako warunek, że zobowiążą się do lojalności wobec wspólnego Państwa Polskiego. Takim duchem była ożywiona większość stronnictw polskich.

Pertraktując w Wiedniu z przedstawicielami galicyjskich Rusinów, nie spodziewaliśmy się zamachu ruskiego w noc listopadową. Na odparcie jego nie byliśmy przygotowani ani militarnie oni moralnie. Byliśmy dosłownie bezbronni. Inaczej po przeciwnej stronie. Austriacka najwyższa komenda za sprawą Rusinów zawczasu ściągnęła do Lwowa i do Małopolski wschodniej pułki, w których większość stanowili Rusini, a do Lwowa kadry pułkowe, złożone również przeważnie z Rusinów.

Zamach więc ruski udał się, jeżeli nie przy współdziałaniu, to w każdym razie dzięki życzliwości dla Rusinów centralnego rządu austriackiego, który od zajęcia przez wojska niemiecko-austriackie naddnieprzańskiej Ukrainy łudził się, że jej władcą zostanie jeden z habsburskich arcyksiążąt. Ta bańka mydlana nie prysła, mimo klęski mocarstw centralnych. Ona była jedną z przyczyn dalszego protegowania Rusinów galicyjskich przez sfery wiedeńskie. Dziś jeszcze nie jest jasne, kto kogo wprowadzał w błąd. Raczej Rusini, którzy trzeźwiej na to niż Wiedeń patrzyli.

Trochę inaczej miała się sprawa z austriackimi wojskowymi władzami we Lwowie. Ówczesny namiestnik galicyjski, hrabia Huyn, wysoki dygnitarz wojskowy, Niemiec, który chlubił się, że ród jego jest starszy od habsburskiego, był człowiekiem o wysokiej kulturze i poczuciu honoru. Mówił niewątpliwie prawdę przed swą śmiercią w Grazu, iż zamach ukraiński w dniu 1 listopada był dla niego niespodzianką. Z tego jednak nie wynika, że nie oddałby był Rusinom rządów, gdyby był z Wiednia otrzymał odpowiednią instrukcję. Nie otrzymał jej jednak, gdyż przyszła do Lwowa dopiero po zamachu.

Innego pokroju był ówczesny komendant wojskowy Lwowa gen. Pfeffer. Ten był więcej niż życzliwy Rusinom i pozostawał z nimi w kontakcie, ale także do ostatniej chwili, tj. do nocy z 31 października na 1 listopada nie zdawał sobie sprawy o bliskości zamachu.

Zamach ten - jak dziś wiadomo - miał nastąpić dopiero 15 listopada. Przyśpieszyli go zaś Rusini, dowiedziawszy się, że dnia 1 listopada mają przybyć do Lwowa delegaci Polskiej Komisji Likwidacyjne". To przyśpieszenie akcji zaskoczyło nawet wielu polityków ruskich, a zdecydowane zostało przez działających od kilku miesięcy spiskowców wojskowych, którzy uznali, że są dostatecznie przygotowani.

W dniu 31 października mieli Rusini we Lwowie do dyspozycji kilka tysięcy żołnierzy narodowości ruskiej. Formacje te były zakwaterowane w koszarach przy ulicy Kurkowej, przy ul. św. Piotra i Pawła, przy ul. Jabłonowskich i przy ul. Zyblikiewicza. Polaków, służących w tych oddziałach, austriacka komenda, za sprawą Rusinów, zawczasu przynajmniej częściowo, usunęła. Zwłaszcza oficerów. Dodać też należy, że w ówczesnej policji wojskowej, choć podległej w pełnieniu służby lwowskiej dyrekcji policji, która kierował dobry Polak, dr Reinlender, oficerami byli prawie wyłącznie nie-Polacy; szeregowcy zaś i podoficerowie w 90% byli Rusinami. Podobnie było z żandarmerią.

W ręku też Rusinów, dzięki wyżej wykazanym okolicznościom, w chwili zamachu były wszystkie i to znaczne w całej Małopolsce Wschodniej zapasy karabinów i amunicji.

Tymczasem Polacy mogli liczyć we Lwowie na zaledwie kilkuset mniej lub więcej zorganizowanych, albo nawet całkiem luzem idących wojskowych. Polscy wojskowi, którzy przebywali wtedy we Lwowie, skupiali się mniej więcej w następujących grupach:

najliczniej w Polskiej Organizacji Wojskowej, do której należeli przede wszystkim legioniści I i III Brygady, a której komendantem dopiero mniej więcej od października 1918 był por. de Laveaux. Poza tym istniała we Lwowie od niedawna jakby ekspozytura Polskiego Korpusu Posiłkowego, (dawna II Brygada), utworzona z rozkazu Komisji Wojskowej Rady Regencyjnej w Warszawie.

Komendantem lwowskiego obwodu był kpt. Kamiński, a dowódcą batalionu, liczącego na razie kilkudziesięciu ludzi, był kpt. Zdzisław Tatar-Trześniowski. Ten to właśnie ze swoją garstką zuchów usadowił się wieczorem 31 października w Szkole Sienkiewicza, wyznaczonej im na kwaterę przez przedstawiciela Magistratu.

Z Polską Organizacją Wojskową łączył się tajnie związek Młodzieży Niepodległościowej i do pewnego stopnia współdziałała z nią "Wolność", tj. organizacja pracująca wśród oficerów Polaków, służących w wojsku austriackim. W pierwszej połowie października powstała też Straż Akademicka, która miała w chwili zajmowania przez Polaków Lwowa pełnić służbę bezpieczeństwa.

Poważną, gdyż grupującą niektóre pierwszorzędne jednostki, choć złożoną zaledwie z niewielu oficerów, była organizacja Polskie Kadry Wojskowe. Na jej czele stał profesor gimn. a kapitan austriacki, późniejszy komendant obrony Lwowa, kpt. Czesław Mączyński. Tutaj należał także por. Abraham i chorąży Mazanowski. Przedstawiciele tych organizacyj jeszcze w przeddzień zamachu ruskiego nie byli zgodni, ani co do sposobu działania, ani co do osoby przyszłego, wspólnego komendanta, - mimo że od połowy października krążyły pogłoski o przegrupowaniu austriackich oddziałów wojskowych i przeniesieniu do Lwowa kadr o większości ruskiej. Od 28 października wiadomości te powtarzały się coraz uporczywiej.

Dnia 30 października przybyło do redakcji "Kuriera Lwowskiego" kilku austriackich żandarmów, Polaków, donosząc, że z gmachu żandarmerii przy ul. Sapiehy 1 przeniesiono do zachodniej Małopolski 17 polskich żandarmów, pozostawiając we Lwowie tylko Rusinów. Dnia 31 października oficer legionowy por. Beaurain dostał w swoje ręce oryginalne wezwanie oficerów Rusinów na zbiórkę o godzinie 2-giej w nocy.

Nie bardzo wierząc w te wszystkie doniesienia, dnia 31 października, o godzinie 6-tej wieczorem, zebrali się przedstawiciele polskich wymienionych wyżej organizacyj wojskowych, w mieszkaniu majora legionów Śniadowskiego, jako najstarszego rangą oficera Polaka. Na zebranie przybyli między innymi: kpt. Czesław Mączyński, kpt. Kamiński, por. de Laveaux i chor. Aleksander Kron.

Zjawił się również kpt. Pieracki, późniejszy minister, zamordowany przez ruskich terrorystów. Na zebraniu tym wniosek kpt. Pierackiego, proponujący wybranie wspólnego komendanta Lwowa dla obrony miasta, nie został uchwalony. Nie śpieszono się z konsolidacją, gdyż jak wspomnieliśmy, nie wierzono w bliskość zamachu ruskiego w mieście, którego większość i to przeważająca ludności, była polska i gorąco patriotyczna.

Tymczasem zaledwie zebrani w mieszkaniu majora Śniadowskiego rozeszli się, udając się przeważnie do swych mieszkań, z kwatery "atamana" Witowskiego, już niemal od dwóch tygodni konspiracyjnie urzędującego w "Domu Narodnym" przy ulicy Rutowskiego, wyszedł rozkaz do spiskowców, rozrzuconych w koszarach, jako też w mieście, do zbrojnego wystąpienia i opanowania Lwowa. Już zaś przedtem podobny rozkaz specjalni kurierzy przewieźli do miast i miasteczek prowincjonalnych, gdzie od kilku chyba tygodni istniały już ruskie, konspiracyjne komórki.

Polski Lwów zasypiał tej nocy spokojnie, nie przeczuwając nawet, że oddziały ruskie, choć początkowo trwożliwie i niepewnie, już rozpełzły się po Lwowie.

Jednym tylko z niewielu, który nie spał i nie chciał czekać na wyjaśnienie niepewnej sytuacji był młodziutki Andrzej Battaglia, zwolniony swego czasu dla nadwątlonego zdrowia z legionów, a zmuszony do służby austriackiej na włoskim froncie. Zebrawszy kilku śmiałków postanowił jeszcze w nocy przeprowadzić wywiad, ewentualnie opanować koszary przy ul. Kurkowej. Zostawiwszy towarzyszy na ulicy wszedł śmiało do koszar. Zastał je jednak już opanowane przez Rusinów. Postrzelony przez nich śmiertelnie, zmarł w szpitalu Łyczakowskim dnia 5 listopada.

Andrzej Battaglia, potomek włoskich baronów, był pierwszym Obrońcą Lwowa, ciężko rannym w walce z Rusinami. W chwili śmierci miał lat 23.

Pierwszym budynkiem publicznym, opanowanym tej nocy przez Rusinów, była główna poczta, z centralą telegraficzno-telefoniczną. Wskutek tego prowincja, a tym bardziej Małopolska Zachodnia, nie od razu dowiedziała się o wypadkach lwowskich. Miasto bowiem było zupełnie i dokładnie odcięte. Równocześnie wojsko obsadziło Namiestnictwo, Wydział Krajowy, Dyrekcję Policji, dworce kolejowe, a przede wszystkim Bank Austro-Węgierski, Bank Krajowy i wszystkie kasy rządowe. Znaleziono w nich sumy, idące w miliony. Były więc pieniądze na prowadzenie wojny, była broń, amunicja i dość znaczne zapasy żywności w wojskowych magazynach. Gdy polski Lwów obudził się 1 listopada i zobaczył na budynkach publicznych, a przede wszystkim na ratuszu ruskie, niebiesko-żółte sztandary, popadł w rozpacz i zawstydzenie. Dopiero teraz obudziło się sumienie polskiego grodu. Ostatecznie też dnia 1 listopada utworzono Polską Komendę Naczelną, której odtąd głową, a duszą obrony miasta stał się kapitan Mączyński, koło którego skupili się karnie od pierwszej chwili przeważnie byli legioniści i peowiacy wraz z młodzieżą akademicką.

Szczegółowego opisu walk lwowskich tu nie podajemy wobec licznych i źródłowych opracowań, ograniczając się do niektórych zagadnień i epizodów. Jakie tego dnia, tj. 1 listopada 1918 roku były nasze szanse w walce o ukochane miasto? Prawie żadne: nie było wojska, nie mieliśmy broni ani amunicji. A jednak podjęliśmy walkę, w której z czasem wzięły udział wszystkie warstwy polskiego, lwowskiego społeczeństwa, ludzie różnego wieku i obojga płci. Ale największymi bohaterami jej były "lwowskie orlęta", młodzież i prawie dzieci. Nieletni chłopcy i nieletnie dziewczęta. Ich zapał pociągnął starszych i podtrzymywał w zwątpieniu.

Inicjatywa walk lwowskich wyszła w pierwszym rzędzie od legionistów. Jeszcze w nocy z 31 października na l listopada, po tłumnym zebraniu Peowiaków w Domu Akademickim, przy ul. Łozińskiego, zapadła uchwała wyczekiwania na wypadki i wskutek tego około 400 Peowiaków i ich sympatyków, rozeszło się do domów. 40 z obecnych na sali, przeważnie akademików, z pchor. Wasilewskim na czele odmaszerowało w porządku, choć bez broni, do Domu Techników, przy ulicy Issakowicza, na nocleg.

Kilka godzin przed nimi, bo około godziny 20-tej, odszedł kpt. Tatar-Trześniowski z oddziałem, liczącym do 40 ludzi do Szkoły Sienkiewicza, stojącej na peryferii miasta, a Ludwik Kopeć ("kpt. Wiktor") udał się do Rzęsny Polskiej, aby tam zająć baterię austriacką.

Pierwszy, wyraźnie szalony opór przeciw Rusinom, rozpoczął się o świcie l listopada ze Szkoły Sienkiewicza. Wiadomość, która rychło rozeszła się po mieście, że bronimy się w Szkole Sienkiewicza, poruszyła Lwów i dodała otuchy przygnębionym i niezdecydowanym.

Skąd wzięli broń dotychczas nie uzbrojeni chłopcy?

Jeszcze wczesnym rankiem l listopada udał się porucznik Felsztyn w mundurze oficerskim i przy szabli ze Szkoły Sienkiewicza, z 12 chłopakami w cywilnych ubraniach, do koszar policji przy rogatce Gródeckiej. Wyprawa dysponowała tylko jednym rewolwerem. Poza tym nie posiadała żadnej broni, oprócz scyzoryków skautowskich. Wachmistrz austriackiej policji, Rusin, na wezwanie Felsztyna, by oddał broń, odpowiada strzałem i rani jednego z towarzyszów Felsztyna, Romana Jarosza. Teraz dopiero strzela Jarosz z rewolweru do jednego z policjantów i kładzie trupem wachmistrza. Inni policjanci, przeważnie Rusini, poddają się i oddają kilkanaście karabinów i nieco amunicji. Ze zdobytą bronią wracają zuchy do Szkoły Sienkiewicza. Najwyższy czas: już od godziny bowiem jedenastej atakują Rusini Szkołę. Jest ich około 60 i na samochodzie mają karabin maszynowy. Odparci ze stratami, zostawiają pod Szkołą "maszynkę". Jest ona pierwszą, niebawem użytą skutecznie przez Polaków.

"Dom Techników" także już zdołał zaopatrzyć się w karabiny. Zabrał je przemocą z Politechniki, gdzie złożone były w szpitalu wojskowym. Także 1 listopada wdzierają się obrońcy Szkoły Sienkiewicza na Dworzec Czerniowiecki, a przepędzając stąd Rusinów, wyładowujących właśnie z wagonów broń i amunicję, wracają ze zdobyczą do Szkoły. Od rana tego dnia broni się śmiało Dom Techników. Przepędziwszy przeciwników łączy się z załogą Szkoły i oczyszcza dzielnicę z Rusinów. W łączności z tą akcją por. Mond, mając pod sobą kilkunastu ludzi, zajmuje remizę tramwajową i sadowi się pod Cytadelą, w której stoi załoga kilkuset Rusinów, wiążąc ich w walce. W początkach walki o Lwów komendant obrony Lwowa Mączyński, przeniósłszy się z ul. Fredry, miał wraz ze swym sztabem kwaterę przy ulicy Grunwaldzkiej, nawet gdy ta była jeszcze do pewnego stopnia w ręku Rusinów. Szefami jego sztabu byli por. legionów Łapiński-Nilski i por. leg. dr Jakubski. Głównym zaś ośrodkiem skupienia sił polskich była Szkoła Sienkiewicza, w której po Trześniowskim i Pierackim sprawował dowództwo kpt. Baczyński, a po nim wielce zasłużony w Obronie Lwowa kpt. Boruta-Spiechowicz. Doniosłe znaczenie dla Polaków miało odebranie Rusinom gmachu Głównego Dworca Kolejowego. Zajmując przestrzeń kilku kilometrów kwadratowych, był dworzec ważnym punktem strategicznym. Panował bowiem nad miastem i stąd biegły szyny kolejowe we wszystkich kierunkach, a przede wszystkim na zachód. Nadto magazyny jego pełne były broni, amunicji, mundurów, a przede wszystkim środków żywności.

Ciemną nocą, przedzierając się i potykając wśród labiryntu budynków i składów kolejowych, wdarli się nasi od warsztatów kolejowych na dworzec. Rusini pierzchnęli, ale następnego dnia, tj. 3 listopada, otrzymawszy silne posiłki, jak batalion siczowników, zaatakowali dworzec. Tymczasem nasi zostali wzmocnieni przez Szkołę Sienkiewicza. W zaciętym boju padło kilku Polaków, jak pchor. Kolbuszowski, u samego wejścia do głównego westybulu. Kilku odniosło rany, między nimi, dowódca plutonu ppor. Zygmuntowicz, jako też ppor. Jankowski, który ciężko ranny, stracił nogę.

Ostatecznie dworzec główny pozostał w naszych rękach, co ułatwiło po kilkunastu dniach odsiecz miasta.

Ważnym wypadkiem w walce o Lwów było również zdobycie Góry Stracenia przez oddział por., obecnie generała dra Romana Abrahama. Góra Stracenia jest dla Lwowian miejscem uświęconym straceniem tutaj Teofila Wiśniowskiego i Józefa Kapuścińskiego przez Austriaków w roku 1847.

Zajęcie tego wzgórza, które panuje nad całą dzielnicą, nastąpiło 3 listopada. O wzgórze i przyległe mu ulice, jako też budynki, trwała kilkudniowa walka, prowadzona z niesłychaną zaciekłością z obydwóch stron walczących. Nie pomogła jednak Rusinom nawet artyleria. Abraham ze swymi junakami, między którymi było sporo tzw. lwowskich "batiarów", bronił się skutecznie i nie pozwolił sobie wyrwać tego, co raz uchwycił.

Mniej więcej w dniu 3 listopada byliśmy już panami poważnej części Lwowa. Umocniliśmy się w niej, a luźne dotychczas i nieraz na własną rękę działające oddziały utworzyły teraz spoistą jedność, posłuszną najwyższej komendzie i jej podwładnym oficerom.

Wtedy już nasze oddziały rozdzielone na pięć odcinków, łączą się w dwie grupy, dowodzone przez kpt. Tatar-Trześniowskiego i kpt. Borutę-Spiechowicza. Odcinkami dowodzą: Dr Bujalski, Świeżawski, Łodziński, Cieński, Majewski, Pieracki, Boczyński i Sikorski Walenty. Walcząc na odcinkach, zmagamy się o gr.-kat. duchowne seminarium, przyległe do poczty głównej, o sam gmach poczty, atakujemy wśród ciężkich ofiar gmach Sejmu (obecny Uniwersytet Jana Kazimierza). Ciężkie walki toczą się o szkołę kadecką, usiłujemy osaczyć miasto od północy, prąc na dworzec Podzamcze; krwawi się przez długie dni i noce ul. Bema. Walczą obok siebie doświadczeni żołnierze i dzieci, studenci szkół wyższych i gimnazjaliści, młodzież rzemieślnicza i kupiecka, kobiety i osiwiali ojcowie młodych bohaterów. Trudno wyliczyć ich nazwiska. Tych, co padli, wyryte będą na tablicach w odpowiednim miejscu, na Cmentarzu Obrońców Lwowa.

Od dnia 3 listopada oddziały nasze prą w kierunku centrum miasta i rynku. Im bliżej jednak jego jesteśmy, choć z dniem każdym jest nas więcej, opór Rusinów staje się coraz więcej zacięty. Minęły już dnie, kiedy nasze studenciki, zupełnie bezbronne, rozbrajały patrole ruskie. Teraz chłop ruski, zresztą żołnierz dobry, karny i śmiały, który początkowo czuł się niepewnie w mieście sobie nie znanym i wrogim, z każdą chwilą nabiera otuchy i śmiałości. Młodzi ruscy oficerowie idą w bój również z zapałem, w przeświadczeniu, że walczą o szlachetne ideały. Polacy walczący z nimi bynajmniej ich nie lekceważą, ale uważają za godnych przeciwników.

Walczą więc Rusini coraz pewniej, gdyż zasilają ich posiłki, napływające z najbliższej okolicy i prowincji. Spodziewają się też "Wasyla Wyszywanego", tj. Wilhelma Habsburga ze strzelcami siczowymi, zakwaterowanymi dotychczas na Bukowinie.

My rośniemy wprawdzie liczbowo, ale ruskie szeregi pomnażają się w porównaniu z naszymi niewspółmiernie, tak że w połowie listopada zagraża nam utonięcie w napływających falach ruskich.

Wiemy o tym. Wytężając ostatnie siły, wystrzeliwując prawie ostatnie ładunki, wołamy o pomoc naszych ziomków w Warszawie, Krakowie i Poznaniu. Wołania nasze nie od razu znajdują oddźwięk. Nie wszyscy nas rozumieją. Uważają za zapaleńców, zapominają, że nie ma Polski bez Lwowa. Nieraz ogarnia nas rozpacz. Gotujemy się już nie do zwycięstwa, ale do chlubnej śmierci na wschodnim bastionie Rzeczypospolitej.

Nadchodzą wreszcie pomyślniejsze wiadomości. Nie bardzo w nie wierzymy. Tyle przecież razy alarmowano nas, że od Przemyśla śpieszą nasi, świetnie wyekwipowani, wypoczęci, zdrowi.

Odsiecz jednak nadeszła. Przyprowadził ją z Krakowa przez Przemyśl ppłk. Michał Karaszewicz-Tokarzewski. Niewielkie były jego siły, ale pierwszorzędne. Wyłącznie prawie stary, ostrzelany w wielu bojach żołnierz. Nadciągająca grupa Tokarzewskiego liczyła 140 oficerów, 1228 żołnierzy, 8 armat, 79 wozów i 507 koni.

Odsiecz zorganizowano z inicjatywy "Polskiej Komisji Likwidacyjnej", najpierw z rozkazu gen. Rozwadowskiego i według jego planów jeszcze podczas ostatnich dni pobytu Piłsudskiego w Magdeburgu. Piłsudski, objąwszy władzę jako Naczelnik Państwa, rozkazem z dnia 16 listopada polecił przygotować odsiecz w Krakowie i w Przemyślu.

Przemyśl znalazł się z powrotem w rękach polskich dnia 11 listopada. Z Przemyśla odsiecz pod dowództwem ppłk. Karaszewicza-Tokarzewskiego wyruszyła dnia 19 listopada, nad ranem, ale dotarła do Lwowa dopiero 20 listopada, gdyż po drodze musiano naprawiać tor i stoczyć z Rusinami potyczkę pod Sądową Wisznią. Z Gródka Jagiellońskiego ustąpił nieprzyjaciel, zagrożony przez polski pociąg pancerny. Czoło odsieczy znalazło się na głównym dworcu we Lwowie 20 listopada po południu.

Na razie w mieście panował spokój, gdyż trwał jeszcze rozejm rozpoczęty 18-tego, a który miał upłynąć dnia 21 listopada, o godzinie 6-tej rano. Rozejm zaproponowali Rusini, spodziewając się w najbliższych dniach znacznego wzmocnienia posiłkami, mającymi nadejść z prowincji. Zgodzili się nań Polacy, upadając z sił i mając już prawie autentyczną wiadomość o wymarszu w najbliższych godzinach odsieczy z Przemyśla. Rozejm zakończył się decyzją Rusinów: "Niech rozstrzygnie krew i żelazo".

Już podczas rozejmu komendant Mączyński, wraz ze swym sztabem, opracował plan zaatakowania Rusinów przy współudziale oddziałów Tokarzewskiego. Ten ostatni znalazłszy się we Lwowie, zaaprobował i uzupełnił plan Maczyńskiego i ustaliwszy go ostatecznie w porozumieniu ze swym szefem sztabu por. Ferek-Błeszyńskim, objął dowództwo wszystkich oddziałów operacyjnych. Atak ze strony polskiej, mimo zmęczenia kilkudniową podróżą oddziałów Tokarzewskiego, rozpoczął się dnia 21 listopada, o godzinie 6-tej rano, a więc w chwili upływu rozejmu. Plan polski przewidywał obejście Lwowa od południa, aby odciąć nieprzyjacielowi odwrót.

Połączone siły Tokarzewskiego i Mączyńskiego, a więc odsieczy i lwowskie, podzielone zostały na cztery grupy: dwie skrzydłowe, mogące wykonać atak i okrążenie i dwie środkowe w śródmieściu, które miały ograniczyć się tylko do demonstracji, oraz rezerwę. Z akcją napadową miały współdziałać 3 pociągi pancerne.

Przybycie odsieczy nie było tajemnicą dla Rusinów. Byli zdecydowani do walki, gdyż dnia 20 listopada mieli przewagę liczebną piechoty, jako też więcej karabinów maszynowych i miotaczy min. Słabszą natomiast od polskiej, była ich artyleria.

Gdy więc dwie grupy polskie, kpt. Boruty-Spiechowicza i por. Wal. Sikorskiego okrążyły wśród ciężkich walk i forsownych marszów Lwów, grupy środkowe nie zadawalniając się tylko demonstracją, rozpoczęły atak na śródmieście. Wynikiem całej akcji było częściowe przedostanie się oddziałów polskich na tyły ruskie. Wobec tego komenda ukraińska, obawiając się zupełnego zamknięcia we Lwowie i odcięcia także od wschodu i północy, w nocy z 21 na 22 listopada nakazała odwrót, zasłaniając go i maskując broniącymi się posterunkami.

Tymczasem nic nie wiedząc o rozpoczętym ruskim odwrocie, kpt. Trześniowski osaczał wyniosłą i położeniem obronną Cytadelę. Od głównego dworca ruszyła jego załoga, jako też Szkoły Kotlarskiego, 50 ludzi grupy przemyskiej i Abraham ze swymi "Straceńcami". Ten mając przy sobie chór Mazanowskiego wtargnął ze swymi ludźmi na rynek i pod ratusz. Nie licząc się już z Rusinami, ostrzeliwującymi ich zza węgłów domów, Abraham i Mazanowski wydostali się no wieżę ratuszową i zrzucili z niej ruską chorągiew, która od trzech tygodni do rozpaczy pobudzała lwowską, polską ludność.

Około godziny 8-mej rano 22 listopada cały Lwów był w ręku polskim. Z ustąpieniem Rusinów ze Lwowa nie skończyła się jeszcze udręka miasta, gdyż było ono nadal przez miesiące okrążone przez nieprzyjaciela, który tutaj ściągnął co najlepsze swe oddziały. Przerwali tam także Rusini połączenie kolejowe z zachodem, zniszczyli wodociągi, nie dopuszczali dowozu żywności i opału, doprowadzili do wybuchu zapasy amunicji, ostrzeliwali bez przerwy miasto i jego bezbronnych mieszkańców. Lwów marzł i głodował i pił wodę z doraźnych studzien. Walki o Lwów i Małopolskę Wschodnią trwały jeszcze przez zimę roku 1918 i wiosnę 1919.

Po generale Rozwadowskim, którego szczególną zasługą była inicjatywa udzielenia odsieczy miastu, a który wyjechał do Paryża na kongres pokojowy, objął komendę na froncie małopolskim gen. Iwaszkiewicz. Ten przywiódł ze sobą dzielne pułki wielkopolskie i odepchnął od miasta ciasny pierścień oblegających.

W tym też czasie dzięki Paderewskiemu, prezesowi Rady Ministrów, udało się uzyskać, nie bez wielkich trudności, zgodę Koalicji na powrót Hallera, wraz z armią polską, do kraju. Powstała ona we Francji przeważnie z Polaków, służących w armii austriackiej i niemieckiej, a przebywających w niewoli bądź to francuskiej bądź włoskiej. Armia ta początkowo uważana jako część armii koalicyjnej, uznana została z czasem jako polska. Ośrodkiem jej były resztki dawnej II Brygady Legionów, które pod Rarańczą oderwały się od armii austriackiej i po rozproszeniu i tułaczce znalazły się we Francji.

Mimo intryg niemieckich Haller ze swym wojskiem przez Niemcy przybył do Polski, znakomicie zaopatrzony w broń i mundury. Przybycie jego wzmocniło znacznie nasze siły. Pod naczelną komendą gen. Hallera rozpoczęła się ofensywa, uwieńczona odbiciem borysławskiego okręgu naftowego, opanowaniem Stryja, Tarnopola i Stanisławowa, podczas gdy sprzymierzeni z nami Rumuni wkroczyli do Kołomyi.

Los wojska ruskiego zdawał się być już przesądzony. Tymczasem koalicja zaprotestowała przeciw użyciu wojsk Hallera przeciw Rusinom. Nagłe wycofanie tych wojsk spowodowało krytyczną sytuację na froncie. Dopiero zebrane dowody o barbarzyńskim postępowaniu ruskiej soldateski wobec ludności zniechęciło Koalicję do tzw. "Zachodnio-Ukraińskiej Republiki" i przekonało ją o konieczności użycia ponownego armii Hallera.

Wróciła więc część jego formacji do Małopolski, a z nimi wielkopolskie pułki. Siły te pod komendą gen. Iwaszkiewicza, jako dowódcy frontu galicyjsko-wołyńskiego, ostatecznie zlikwidowały wojnę, spychając Rusinów za Zbrucz.

Znaczna część ruskich rozbitków przedarła się przez Karpaty do Czechosłowacji, znajdując tu nie tylko gościnne przyjęcie, ale i ułatwienie w spiskowaniu przeciw Polsce.

Przełamanie frontu ruskiego nastąpiło 28 czerwca 1919 roku. Teraz wreszcie najwyższa Rada Koalicyjna w Paryżu, na podstawie relacji mieszonej Komisji wojskowej, badającej stosunki w Małopolsce Wschodniej, upoważniła Polskę do zajęcia kraju po Zbrucz.

Prawnopolityczne uznanie naszych granic wschodnich przez Radę Ambasadorów głównych mocarstw zachodnio-europejskich, nastąpiło dopiero w roku 1923. Stało się więc zgodnie z wolą Rusinów. - Rozstrzygnęły: "Krew i żelazo"!

W walkach o Lwów, ze względu na ich charakter uliczny, bardzo krwawych, zginęło w czasie od 1-22 listopada 1918. 439 Bohaterów, między którymi 12 kobiet. Z ówczesnych Obrońców Lwowa jeden miał lat zaledwie 9, siedmiu po 10, o dwóch weteranów z r. 1863 po 75.




< < Powrót